27 sierpnia 2014

Pieniny

Nasza pierwsza wyprawa to Pieniny, które w weekend majowy były dość zaludnione. Na szlaku udało się nam nawet spotkać znajome twarze.


















Przygodę rozpoczęliśmy wcześnie rano, nieprzytomnie pakując się do samochodu znajomych
i wyruszyliśmy z Krakowa do Jaworek, oczywiście nie obyło się bez postoju na kawę na stacji benzynowej. Koło godziny ósmej postawiliśmy pierwsze kroki w Wąwozie Homole. Kamienie
i schodki na trasie były dość śliskie , co nie zniechęcało sporej liczby ludzi do zdobywania jej
w klapkach, sandałach czy trampkach.

Sam wąwóz mimo niezaprzeczalnego uroku, męczy ogromną liczbą ułatwień takich jak mostki
i schody, których zdobycie nie daje przecież poczucia jak wdrapanie się na nie ulepszoną przez człowieka górę.

Ponieważ jak na mieszczuchów przystało nie mamy zbyt dobrej kondycji trasa na pierwszy dzień nie mogła być zbyt długo. Pierwszy nocleg zatem spędziliśmy w schronisku Pod Durbaszką. Po przejściu Wysokiej, około trzydzieści minut przed dotarciem do schroniska zeszliśmy z jedynego na tej trasie bardzo stromego podejścia, potem trasa wiodła nas już prostą ścieżką po płaskim terenie aż do naszego celu.

W schronisku zjedliśmy kuchenne specjały po czym postanowiliśmy połapać trochę promieni słonecznych, tak żeby trochę odsapnąć, bo na wieczór planowaliśmy ognisko.

Droga w stronę Wąwozu Homole
Wypłaszczenie przed na drodze do schroniska
Co to za schronisko bez kota? (na pewno nie to)
Widoki z miejsca na ognisko


Drugiego dnia rano nasze plany uległy zmianie o sto osiemdziesiąt stopni. Pierwotnie z Durbaszki mieliśmy iść na Niemcową, ale... ale poszliśmy na Palenicę, po drodze zdobyliśmy Wysoki Wierch i Szafranówkę. Jakieś 500 m przed Palenicą złapała nas ulewa, na szczęście udało nam się, chociaż nie bez trudu, wbić do karczmy, która pękała w szwach od przemoczonych turystów. Właściciele knajpy chyba wyczuli dobrą okazję na zarobek, bo w ramach promocji rozdawali szarlotkę, a my biedni i mokrzy, z żołądkami rozbudzonymi ciastem... cóż było robić- zamówiliśmy placki ziemniaczane. Były ciepłe- w zasadzie więcej pozytywnych rzeczy nie da się o nich powiedzieć, ewentualnie jeszcze, że żadne z nas się nimi nie zatruło.

Deszcz jak szybko się pojawił tak i szybko minął, a my ruszyliśmy dalej, w dół Palenicy- do dziś nie wiem, czy zeszliśmy szlakiem, czy go zgubiliśmy. W każdym razie było ślisko i stromo, a my byliśmy jedynymi piechurami, reszta towarzystwa z knajpy radośnie zjeżdżała wyciągiem, nas pokazując sobie palcami.

Po zejściu do Szczawnicy zrobiliśmy małe zakupy i ruszyliśmy, w poszukiwaniu szlaku wiodącego na Bereśnik. Ta podróż była chyba najbardziej męczącym fragmentem wyprawy, ponieważ około 1/3 drogi wiodło asfaltem najpierw przez miasteczko, później między domami. Gdy już udało się dotrzeć do swojskiego błota, kamieni i trawy- byliśmy zasapani i gotowi położyć się i umrzeć na miejscu (no przynajmniej ja, reszta miała się o wiele lepiej). Reszta trasy płynęła nam powoli bez rozmów, aż wreszcie zobaczyliśmy Chatkę pod Bereśnikiem, która okazała się najwspanialszym miejscem na ziemi. Atmosfera tego miejsca, piękny widok i jedzenie na myśl o którym cieknie ślinka sprawiają, że aż chce się tam wracać. Biorąc pod uwagę jak cudowne i klimatyczne okazało się to miejsce nie dziwi fakt, że wolnych miejsc nie znaleźliśmy, na szczęście podłogi zawsze jest tam pod dostatkiem, a że byliśmy zmęczeni to była to najwygodniejsza z możliwych podłóg!



Widok z Wysokiego Wierchu na Słowacką stronę mocy
Tatry w oddali z drogi na Bereśnik
Najwygodniejsza podłoga świata

2 komentarze:

  1. Moja droga, to nie był szlak. To był stok narciarski ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nic w sumie bardziej na błocie zjeżdżaliśmy niż schodziliśmy, więc gra gitara ;)

      Pytanie, gdzie w takim razie był szlak jak nie z nami?!

      Usuń