15 września 2014

Co w domu piszczy ... i miauczy

Są takie dni, że chciałoby się spakować i nigdy już nie wracać. Zostawić za sobą miasto z jego światłami i zaszyć się w miejscu do którego nie da się dojechać. Niestety często nie ma jak wyrwać się nawet na kilka dni i pozostaje nam słuchanie piosenek i tęsknie wzdychanie do wspomnień.



Ale dzisiaj nie o górach, a o tym co w domu sprawia, że możemy doświadczyć dzikości natury. Chciałam Wam przedstawić moje kochane stado, która ciągle zgadza się, żebyśmy z nimi mieszkali, ba nawet pozwala nam czasem na nasze wyprawy.


Jako pierwsze w naszym domu pojawiły się koty. Zamieszkały z nami jeszcze w kawalerce. Przedstawiam Państwu Odyna i Rembranta.

Rembrant z miną groźnej i znudzonej bestii

Odyn zaskoczony nagłym zainteresowaniem jego kocią osobą

Kilka lat po kocurach, do naszego domu wprowadził się też świnka morska o imieniu SirBlackstone. To był taki okres naszego życia, w którym bardzo marzyłam o psie- szczególnie podobały mi się Amstaffy. Mój Meżczyzna na psa się nie zgadzał (z różnych mądrych bądź mniej) przyczyn, ale już słuchać nie mógł mojego jęczenia i dostałam świnkę i muszę, przyznać że metoda podłożenia mi świni poskutkowała, już nie jęczę że potrzebujemy psa! 




Niestety w świniaku tak się zakochałam, że zaczęłam się douczać na temat tych gryzoni, żeby mój miał wszytko czego potrzebuje i tak też wyczytałam, że świnki są zwierzakami stadnymi. Wiadomo, że jedna świnka to kiepskie stado dlatego pojawił się drugi osobnik tego samego gatunku, także samczyk- Hantu.





A tu kilka zdjęć na których świnko-chłopcy pozują razem i trzeba przyznać, że w ich przypadku sprawdza się stwierdzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, bo chłopcy nie przypadli sobie jakoś szczególnie do gustu.




2 września 2014

Jedną nogą w Tatrach

Nasza cudowna czwórka zwerbowała na tę wyprawę dwie, dodatkowe pary nóg i tak w sześcioosobowym składzie wybraliśmy się w Tatry. Naszą bazą wypadową zostało schronisko Głodówka. Wybór podyktowany był głównie faktem, że pozwoli nam to na wyprawy bez konieczności targania ze sobą całego dobytku, a poza tym miałam bardzo fajną opinię o tym miejscu, która zresztą uległa zmianie, niestety.

Niby nic ale... w schronisku brak atmosfery, jak to w sporych schroniskach jest się anonimowym, byliśmy klientami, a nie gośćmi. Głodówka niestety powoli przestaje być schroniskiem, a zaczyna być hotelem. Przed przyjazdem dzwoniliśmy aby o wszystko wypytać, niestety na miejscu okazało się, że nie wszystkie informacje których nam udzielono są prawdziwe, a zniżki o których czytaliśmy (i o które pytaliśmy) jednak się nie łączą. W schronisku nie ma też możliwości na ciepły napój w innym wydaniu niż zakupiony w stołówce za sporą cenę- nie można używać własnych czajników, nie ma czajnika na korytarzu.

Zdecydowanie mocną stroną schroniska jest widok, który zapiera dech w piersiach. Nie jest to miejsce, do którego będę chciała wrócić, ale też nie jest tam źle- po prostu wolimy miejsca w innym klimacie.

Widok ze schroniska
Na Głodówkę jechaliśmy późnym wieczorem, oczywiście nie obyło się bez atrakcji przez które rozumiemy urocze niewiasty nie przekraczające prędkości 30km/h i kompulsywnie hamujące przy każdej okazji a nawet bez okazji. Mimo to, udało nam się przed północą dojechać. Przy piwie i innych trunkach ustaliliśmy trasę na następny dzień.


Postanowiliśmy przejść ze schroniska do parkingu przy Wierchu Porońcu. Trasa nie była szczególnie przyjemna. Szliśmy asfaltową drogą przez około czterdziestu minut. Byliśmy chyba jedynymi śmiałkami, którzy zdecydowali się butować do celu, ponieważ nie natknęliśmy się na innych śmiałków, za to samochodów, które nas wyminęły ciężko zliczyć.


Na parkingu zapłaciliśmy za wejście do TPN i lekko wznoszącą się trasą ruszyliśmy w stronę Rusinowej Polany. Tutaj turystów było już sporo. Początkowo szliśmy w słońcu, po drodze usianej kamieniami, potem wokół nas wyrósł las. Przejście do Rusinowej trwało około godziny. Przy wejściu na polanę stały toalety- do których ustawiła się pokaźna kolejka, zresztą podobna ustawiona była do chatki, w której można było kupić ser i mleko. My zadowoliliśmy się kanapkami zrobionymi na szybko, przed ruszeniem dalej w stronę niekończących się schodów na Gęsią Szyję.

Widok z Rusinowej Polany

Podejście na Gęsią było bardzo długie, zdążyłam zwątpić kilkadziesiąt razy. Do samego szczytu schodkami lub obok nich mijaliśmy masy turystów wędrujących do góry lub w dół. Gdy dotarliśmy na punkt widokowy - każdy pstryknął kilka zdjęć, próbując tak manewrować aparatem, aby nie było widać tłumów wokół nas. Ten kawałek trasy zajął nam pewnie koło godziny (chociaż miałam wrażenia, że szliśmy całe wieki!) i chociaż idąc człowiek zastanawiał się "po co?!" to widoki na po dotarciu były najlepszą odpowiedzią na to pytanie.

Widok z Gęsiej Szyi 
Widok z Gęsiej Szyi 

Od tego miejsca szliśmy wyludnionym szlakiem, droga prowadziła cały czas w dół. W kilku miejscach było dość stromo, ale ogólnie trasa była łatwa i przyjemna, w dodatku cały czas mieliśmy piękny widok na Tatry Wysokie. Dopiero gdy doszliśmy na Waksmundzką Rówień trasa zaczęła wchodzić w las. Dość długo szliśmy w dół starając się nie pośliznąć na wilgotnych kamieniach, marsz w dół trwał aż do Waksmundzkiego Potoku, gdzie uzupełniliśmy zapasy wody i zabraliśmy się do pochłaniania kolejnego posiłku.



Niestety coraz bliżej było do końca naszej trasy, mimo to ruszyliśmy dalej bez ociągania się. Z nad potoku droga wiodła w górę po schodkach, były one dość wysokie tak, że miejscami zdarzyło mi się podeprzeć rękami, wokół nas było sporo zwalonych drzew, kwiatków i jagód. Po pokonaniu schodów czekała nas już tylko trasa w dół, aż do asfaltowej drogi, którą w pół godziny dotarliśmy na parking przy Palenicy Białczańskiej. Z Palenicy busem dotarliśmy do schroniska i zaczęliśmy okupować prysznice (w których nie chciała schodzić woda!), a wieczorem rozpaliliśmy ognisko.







Rano po śniadaniu pożegnaliśmy Tatry i zaczęliśmy toczyć się do Krakowa, robiąc po drodze kilka przystanków na piwo, lody, spacer :)

28 sierpnia 2014

Koskowa Góra

W pewien czwartek, podczas gdy nasze drugie połówki były w pracy, siedziałam z Konradem
i snułam plany na wyjazd gdziekolwiek, byle było zielono, byle na chwile poza miasto. Mieliśmy tylko jeden mały problem- brakowało nam kasy.


Z potrzeby wybycia z Krakowa i braku funduszy urodził nam się
w głowach spacer na Koskową Górę w Beskidzie Makowskim. Podróż miała być krótka, trasa na szczyt i spowrotem także nie miała trwać więcej niż 4h. Wystarczyło dożyć do najbliższego weekendu.

          



Po dojechaniu do Roli Jabconiówki należącej do gminy Tokarnia, upatrzyliśmy sobie kawałek czyjegoś podwórza na parking i na piękne oczy uprosiliśmy o pozwolenia zaparkowania, dzięki czemu zostaliśmy największą atrakcją dnia (wszyscy bacznie obserwowali nas przez okna). Koskowa przywitała nas stromym podejściem i zimnym wiatrem, na szczęście nie daliśmy zniechęcić, a góra po jakimś czasie zrobiła się dużo przyjaźniejsza i mniej stroma. Pola, które początkowo nas otaczały zaczęły powoli znikać, a my wchodziliśmy w teren coraz mocniej zadrzewiony. Na trasie nie spotkaliśmy nikogo, cała Koskowa należała do nas.

Szczyt na Koskowej jest dość rozległy, nieosłonięci drzewami podziwialiśmy przez chwilę piękno okolicy na tle zachmurzonego nieba. Sygnał do odwrotu dał nam deszcz, który zanim dotarliśmy z powrotem do samochodu trochę nas przemoczył. Zmarznięci ale szczęśliwi, zgubiliśmy się już
w Krakowie (a jak!), dzięki czemu do domu dotarliśmy przez jakieś chaszcze i błotniste drogi.




27 sierpnia 2014

Pieniny

Nasza pierwsza wyprawa to Pieniny, które w weekend majowy były dość zaludnione. Na szlaku udało się nam nawet spotkać znajome twarze.


















Przygodę rozpoczęliśmy wcześnie rano, nieprzytomnie pakując się do samochodu znajomych
i wyruszyliśmy z Krakowa do Jaworek, oczywiście nie obyło się bez postoju na kawę na stacji benzynowej. Koło godziny ósmej postawiliśmy pierwsze kroki w Wąwozie Homole. Kamienie
i schodki na trasie były dość śliskie , co nie zniechęcało sporej liczby ludzi do zdobywania jej
w klapkach, sandałach czy trampkach.

Sam wąwóz mimo niezaprzeczalnego uroku, męczy ogromną liczbą ułatwień takich jak mostki
i schody, których zdobycie nie daje przecież poczucia jak wdrapanie się na nie ulepszoną przez człowieka górę.

Ponieważ jak na mieszczuchów przystało nie mamy zbyt dobrej kondycji trasa na pierwszy dzień nie mogła być zbyt długo. Pierwszy nocleg zatem spędziliśmy w schronisku Pod Durbaszką. Po przejściu Wysokiej, około trzydzieści minut przed dotarciem do schroniska zeszliśmy z jedynego na tej trasie bardzo stromego podejścia, potem trasa wiodła nas już prostą ścieżką po płaskim terenie aż do naszego celu.

W schronisku zjedliśmy kuchenne specjały po czym postanowiliśmy połapać trochę promieni słonecznych, tak żeby trochę odsapnąć, bo na wieczór planowaliśmy ognisko.

Droga w stronę Wąwozu Homole
Wypłaszczenie przed na drodze do schroniska
Co to za schronisko bez kota? (na pewno nie to)
Widoki z miejsca na ognisko


Drugiego dnia rano nasze plany uległy zmianie o sto osiemdziesiąt stopni. Pierwotnie z Durbaszki mieliśmy iść na Niemcową, ale... ale poszliśmy na Palenicę, po drodze zdobyliśmy Wysoki Wierch i Szafranówkę. Jakieś 500 m przed Palenicą złapała nas ulewa, na szczęście udało nam się, chociaż nie bez trudu, wbić do karczmy, która pękała w szwach od przemoczonych turystów. Właściciele knajpy chyba wyczuli dobrą okazję na zarobek, bo w ramach promocji rozdawali szarlotkę, a my biedni i mokrzy, z żołądkami rozbudzonymi ciastem... cóż było robić- zamówiliśmy placki ziemniaczane. Były ciepłe- w zasadzie więcej pozytywnych rzeczy nie da się o nich powiedzieć, ewentualnie jeszcze, że żadne z nas się nimi nie zatruło.

Deszcz jak szybko się pojawił tak i szybko minął, a my ruszyliśmy dalej, w dół Palenicy- do dziś nie wiem, czy zeszliśmy szlakiem, czy go zgubiliśmy. W każdym razie było ślisko i stromo, a my byliśmy jedynymi piechurami, reszta towarzystwa z knajpy radośnie zjeżdżała wyciągiem, nas pokazując sobie palcami.

Po zejściu do Szczawnicy zrobiliśmy małe zakupy i ruszyliśmy, w poszukiwaniu szlaku wiodącego na Bereśnik. Ta podróż była chyba najbardziej męczącym fragmentem wyprawy, ponieważ około 1/3 drogi wiodło asfaltem najpierw przez miasteczko, później między domami. Gdy już udało się dotrzeć do swojskiego błota, kamieni i trawy- byliśmy zasapani i gotowi położyć się i umrzeć na miejscu (no przynajmniej ja, reszta miała się o wiele lepiej). Reszta trasy płynęła nam powoli bez rozmów, aż wreszcie zobaczyliśmy Chatkę pod Bereśnikiem, która okazała się najwspanialszym miejscem na ziemi. Atmosfera tego miejsca, piękny widok i jedzenie na myśl o którym cieknie ślinka sprawiają, że aż chce się tam wracać. Biorąc pod uwagę jak cudowne i klimatyczne okazało się to miejsce nie dziwi fakt, że wolnych miejsc nie znaleźliśmy, na szczęście podłogi zawsze jest tam pod dostatkiem, a że byliśmy zmęczeni to była to najwygodniejsza z możliwych podłóg!



Widok z Wysokiego Wierchu na Słowacką stronę mocy
Tatry w oddali z drogi na Bereśnik
Najwygodniejsza podłoga świata

26 sierpnia 2014

Na szlaku




 Na początku było nic. I rzekł Bóg: "Niechaj stanie się światłość" i dalej nic nie było, tylko teraz można to zobaczyć"  (Terry Pratchett)


Z początkami widać już tak jest. Najpierw nie ma nic ale dopiero kiedy to nic zauważymy możemy zamienić je w coś.

Góry są dla mnie całkiem nowym odkryciem. Jako dziecko większość wakacji spędzałam nad morzem, o górach, owszem słyszałam, w szkole na lekcjach geografii ale było to dla mnie pojęcie bardzo abstrakcyjne.

Pierwsze, nieśmiałe wyprawy to koniec liceum. Bez kondycji i bez zachwytu góry poszły jednak
w odstawkę na kolejne kilka lat, aż do momentu poznania odpowiednich ludzi, z którymi wyjście na szlak to czysta przyjemność i chociaż dopiero jedna wyprawa za nami to już szykuje się następna, a ja mam nadzieję, że zdobędziemy w tym gronie jeszcze wiele szczytów, a w tym blogu pochwalimy się zdjęciami i naszymi przygodami.