Nasza cudowna czwórka zwerbowała na tę wyprawę dwie, dodatkowe pary nóg i tak w sześcioosobowym składzie wybraliśmy się w Tatry. Naszą bazą wypadową zostało schronisko Głodówka. Wybór podyktowany był głównie faktem, że pozwoli nam to na wyprawy bez konieczności targania ze sobą całego dobytku, a poza tym miałam bardzo fajną opinię o tym miejscu, która zresztą uległa zmianie, niestety.
Niby nic ale... w schronisku brak atmosfery, jak to w sporych schroniskach jest się anonimowym, byliśmy klientami, a nie gośćmi. Głodówka niestety powoli przestaje być schroniskiem, a zaczyna być hotelem. Przed przyjazdem dzwoniliśmy aby o wszystko wypytać, niestety na miejscu okazało się, że nie wszystkie informacje których nam udzielono są prawdziwe, a zniżki o których czytaliśmy (i o które pytaliśmy) jednak się nie łączą. W schronisku nie ma też możliwości na ciepły napój w innym wydaniu niż zakupiony w stołówce za sporą cenę- nie można używać własnych czajników, nie ma czajnika na korytarzu.
Zdecydowanie mocną stroną schroniska jest widok, który zapiera dech w piersiach. Nie jest to miejsce, do którego będę chciała wrócić, ale też nie jest tam źle- po prostu wolimy miejsca w innym klimacie.
|
Widok ze schroniska |
Na Głodówkę jechaliśmy późnym wieczorem, oczywiście nie obyło się bez atrakcji przez które rozumiemy urocze niewiasty nie przekraczające prędkości 30km/h i kompulsywnie hamujące przy każdej okazji a nawet bez okazji. Mimo to, udało nam się przed północą dojechać. Przy piwie i innych trunkach ustaliliśmy trasę na następny dzień.
Postanowiliśmy przejść ze schroniska do parkingu przy Wierchu Porońcu. Trasa nie była szczególnie przyjemna. Szliśmy asfaltową drogą przez około czterdziestu minut. Byliśmy chyba jedynymi śmiałkami, którzy zdecydowali się butować do celu, ponieważ nie natknęliśmy się na innych śmiałków, za to samochodów, które nas wyminęły ciężko zliczyć.
Na parkingu zapłaciliśmy za wejście do TPN i lekko wznoszącą się trasą ruszyliśmy w stronę Rusinowej Polany. Tutaj turystów było już sporo. Początkowo szliśmy w słońcu, po drodze usianej kamieniami, potem wokół nas wyrósł las. Przejście do Rusinowej trwało około godziny. Przy wejściu na polanę stały toalety- do których ustawiła się pokaźna kolejka, zresztą podobna ustawiona była do chatki, w której można było kupić ser i mleko. My zadowoliliśmy się kanapkami zrobionymi na szybko, przed ruszeniem dalej w stronę niekończących się schodów na Gęsią Szyję.
|
Widok z Rusinowej Polany |
Podejście na Gęsią było bardzo długie, zdążyłam zwątpić kilkadziesiąt razy. Do samego szczytu schodkami lub obok nich mijaliśmy masy turystów wędrujących do góry lub w dół. Gdy dotarliśmy na punkt widokowy - każdy pstryknął kilka zdjęć, próbując tak manewrować aparatem, aby nie było widać tłumów wokół nas. Ten kawałek trasy zajął nam pewnie koło godziny (chociaż miałam wrażenia, że szliśmy całe wieki!) i chociaż idąc człowiek zastanawiał się "po co?!" to widoki na po dotarciu były najlepszą odpowiedzią na to pytanie.
|
Widok z Gęsiej Szyi |
|
Widok z Gęsiej Szyi |
Od tego miejsca szliśmy wyludnionym szlakiem, droga prowadziła cały czas w dół. W kilku miejscach było dość stromo, ale ogólnie trasa była łatwa i przyjemna, w dodatku cały czas mieliśmy piękny widok na Tatry Wysokie. Dopiero gdy doszliśmy na Waksmundzką Rówień trasa zaczęła wchodzić w las. Dość długo szliśmy w dół starając się nie pośliznąć na wilgotnych kamieniach, marsz w dół trwał aż do Waksmundzkiego Potoku, gdzie uzupełniliśmy zapasy wody i zabraliśmy się do pochłaniania kolejnego posiłku.
Niestety coraz bliżej było do końca naszej trasy, mimo to ruszyliśmy dalej bez ociągania się. Z nad potoku droga wiodła w górę po schodkach, były one dość wysokie tak, że miejscami zdarzyło mi się podeprzeć rękami, wokół nas było sporo zwalonych drzew, kwiatków i jagód. Po pokonaniu schodów czekała nas już tylko trasa w dół, aż do asfaltowej drogi, którą w pół godziny dotarliśmy na parking przy Palenicy Białczańskiej. Z Palenicy busem dotarliśmy do schroniska i zaczęliśmy okupować prysznice (w których nie chciała schodzić woda!), a wieczorem rozpaliliśmy ognisko.
Rano po śniadaniu pożegnaliśmy Tatry i zaczęliśmy toczyć się do Krakowa, robiąc po drodze kilka przystanków na piwo, lody, spacer :)